"Jedną z ciekawszych wizji dla Europy ma Argentyńczyk, mieszkający w Rzymie" - prof. Jan Zielonka |
Rozmowa z JANEM
ZIELONKĄ, polsko-brytyjskim politologiem, profesorem Studiów Europejskich na
Uniwersytecie w Oksfordzie
Maria Graczyk: - Unia Europejska znajduje się na ostrym zakręcie.
Jaki kierunek może obrać?
Jan Zielonka: - Na razie
maszerujemy w miejscu. Pozorujemy reformy, odgrzewamy stare idee, których nie zrealizowaliśmy
w czasach, gdy była lepsza koniunktura. A tymczasem życie idzie dalej. Wszyscy
czekali na rezultaty wyborów we Francji i w Niemczech. Dzisiaj wiemy, że ich
wynik nie doprowadzi to do istotnych zmian instytucjonalnych w ramach Unii.
Czyli te poważne zmiany prawdopodobnie będą musiały być wymuszone przez
wstrząsy zewnętrzne i w związku z tym będą chaotyczne i bolesne.
- Ale presję wywiera już kryzys związany z uchodźcami
oraz Brexit.
- Mimo tego nic
się nie dzieje, politycy okopują się w dołkach. I wracają do swojej
zdyskredytowanej w poprzednich latach polityki. Przykład? Uchodźcy. Przez wiele
lat układaliśmy się z północnoafrykańskimi kacykami i wiemy, jak to się
skończyło. Dzisiaj wracamy do tego samego modelu. Staliśmy się zakładnikami
polityki Erdogana z jego obozami uchodźców. Po pierwsze nie chciałbym być
zakładnikiem polityki tego pana, a po drugie – to zaprzeczenie wszystkich
wartości, na jakich liberalna Europa została zbudowana.
SPACEROWNIK KULTURALNY:
Grodno - od Pogoni do, no właśnie, dokąd...?
Gdańsk, skąd wieje wiatr historii
Poznań - miasto, z którego wyrzucają za rozrzutność?
Kowno - podążając śladami wielkiego Witolda i kochliwego Adama
Wilno jako "duchowa stolica Polaków"
Troki - wśród malowniczych jezior i tajemniczych Karaimów
- Kto „utracił” Turcję?
- Do tanga
trzeba dwojga. Nie tylko Erdogan odpowiada za to, co się dzieje w stosunkach Bruksela-Ankara.
Gdy on doszedł do władzy, był bardzo proeuropejski. Zawsze mu mówiono „jutro,
jutro, jutro” i żaden z jego wysiłków zbliżenia do Europy nie odniósł skutku. W ten sposób pozbawiliśmy się wiarygodności i instrumentów wpływu na Turcję.
- Pozbawiliśmy się ich m.in. ze względu na obawy
Austrii, która sprzeciwiała się rozszerzeniu UE o Turcję. Turcy w unijnej
poczekalni tkwili latami.
- Turcję trzeba
było albo przyjąć, albo otwarcie powiedzieć nie przyjmujemy, ale chcemy
rozbudować nasze relacje w konkretnych dziedzinach. Turcja była przez lata
kandydatem, stawialiśmy jej warunki, to było niewiarygodne. Zostawiliśmy naszych
kosmopolitycznych, proeuropejskich przyjaciół w Turcji na lodzie. Podobnie było
na Ukrainie. Nie twierdzę, że wszystkie te problemy były możliwe do
rozwiązania, ale wiem, że gdybyśmy postępowali zgodnie z tym, co żeśmy
deklarowali, to nie byłoby tak źle, jak jest. Zrobiliśmy wszystko, żeby te
dobre relacje rozwalić.
- Przeważył strach?
- Dyskusja, czy
się rozszerzać trwa od początku wspólnoty europejskiej. Największy błąd –
uważają Francuzi do dzisiaj - zrobiła Europa, przyjmując Wielką Brytanię. Obawy
były także w stosunku do Polski. Tymczasem Unia rosła w siłę, rozszerzając się
i pogłębiając swoją integrację jednocześnie. Budowa wspólnoty nie polegała na stworzeniu
małego państwa federalnego. Gdyby na tym polegała, to Niemcy z Francją
założyłyby wspólną federację, może jeszcze włączając w to Belgię, i na tym by
się skończyło. Ale idea europejska polegała zawsze na tym, by zacieśniać
współpracę i by ta oaza pokoju i dobrobytu rozszerzała się na coraz większy
obszar kontynentu. Ta bardzo mądra polityka została oddana w ręce populistów i
nikt tej podstawowej idei nie bronił.
- Doszło jednak do bardzo dużego rozszerzenia w 2004
roku.
- W kategoriach gospodarczych wszystkie kraje naszego regionu wzięte razem miały wymiar stosunkowo małego kraju zachodniego, jakim jest Holandia. Chodzi mi też o pogłębienie integracji. Największą bolączką jest to, że Unia nie znalazła sposobu włączenia obywateli w swoje procesy decyzyjne. W związku z tym ilekroć populiści czy demagodzy zaczęli krzyczeć, że się źle dzieje, nie mieliśmy okazji do rozmowy z obywatelami, by ich przekonać do naszych racji.
- W kategoriach gospodarczych wszystkie kraje naszego regionu wzięte razem miały wymiar stosunkowo małego kraju zachodniego, jakim jest Holandia. Chodzi mi też o pogłębienie integracji. Największą bolączką jest to, że Unia nie znalazła sposobu włączenia obywateli w swoje procesy decyzyjne. W związku z tym ilekroć populiści czy demagodzy zaczęli krzyczeć, że się źle dzieje, nie mieliśmy okazji do rozmowy z obywatelami, by ich przekonać do naszych racji.
- Znaczenie Parlamentu Europejskiego rośnie.
- I to jest
najlepszy przykład – z każdym traktatem daliśmy europarlamentowi więcej
uprawnień i za każdym razem coraz mniej ludzi głosowało w eurowyborach. A ci, co szli do urn, oddawali coraz więcej głosów na
partie antyeuropejskie.
- Benjamin Barber nawoływał, by oddać władzę
ludziom. W jaki sposób?
- Powinniśmy
wreszcie zacząć rozmawiać o poważnych alternatywach, a nie tylko o tym, co się
stanie w PE z miejscami zwolnionymi przez Wielką Brytanię, albo czy bezpośrednio
wybierać przewodniczącego Komisji Europejskiej. To są zmiany kosmetyczne.
- Bezpośredni wybór przewodniczącego KE byłby już
krokiem naprzód w kierunku demokratyzacji Unii.
- Polityka
polega nie tylko na strukturze instytucjonalnej, ale na możliwości rozmowy ze społeczeństwem
o tym, jakich trudnych wyborów dokonywać w sytuacjach, w których nie ma łatwych
rozwiązań. Trzeba podjąć decyzję, czy kredytobiorcy mają pomóc dłużnikom, czy
mają ich tylko dyscyplinować. Czy przyjąć uchodźców, a jeżeli ich nie przyjąć,
to jak wysokie budować mury w Europie i jak ich bronić. Należy ze
społeczeństwem na ten temat rozmawiać, a czasem nawet się kłócić, a nie tylko
dyskutować w zaciszu gabinetów rządowych. Nie ma poparcia społecznego dla
większości decyzji, które Europa podejmuje i to jest zastraszające, bo elity
straciły zaufanie społeczne. Wiele lat serwowano obywatelom europejską
propagandę i dzisiaj obywatele mówią „dziękujemy”, wybierając ludzi, którzy
niekoniecznie ich zaprowadzą do świetlanej przyszłości.
- Wybierają w swoich państwach.
- Wybierają
często demagogów tylko dlatego, że nie mają zaufania do tych, którzy mając szczytne hasła na transparentach, robili
politykę w sposób równie demagogiczny.
- Mówił pan podczas zeszłorocznej konferencji EFNI w
Sopocie, że przyjęcie przez Polskę euro tylko ze względów politycznych może być
prostą drogą do scenariusza Grecji. Polska musi jednak przyjąć euro, bo mamy to
zapisane w traktacie akcesyjnym, otwarta pozostaje kwestia daty.
- Polska nic nie
musi. Jej problem polega obecnie na czymś innym - w Unii bez Wielkiej Brytanii
grupa państw spoza euro nie będzie miała wystarczającej siły politycznej do
negocjacji, np. na temat budżetu. Ale to nie oznacza, że aby rozwiązać ten
problem, trzeba przyjąć wspólną walutę i się pozbawić wszystkich tych
instrumentów, które ułatwiały wzrost w ostatnich latach. Gdy inne państwa
borykały się z problemami gospodarczymi, wzrost PKB Polski był spowodowany tym,
że zachowaliśmy elastyczność reagowania, będąc jednocześnie powiązani ze strefą
euro głównie poprzez Niemcy. Mogliśmy wspomagać wzrost gospodarczy.
- Pozostając poza strefą euro, będziemy mieć –
zdaniem zwolenników szybkiego przyjęcia unijnej waluty - ograniczony wpływ na
decyzje dotyczące europejskiej gospodarki?
- Nie trzeba
mieć bezpośredniego dostępu do procesu podejmowania decyzji, by z nich
korzystać. Nawet gdybyśmy siedzieli za stołem decyzyjnym, jak np. Holandia,
moglibyśmy jedynie dryfować, podpisywać się pod pewnymi trendami. Mówili mi to
premierzy tego kraju.
- Znaleźlibyśmy się przy stole, ale i tak bez
większego wpływu na proces podejmowania decyzji w strefie euro?
- Nie należy
idealizować przeceniać naszego dostępu do decyzji. O tych sprawach decydują nie
tylko rządy, ale i rynki finansowe. Widzieliśmy sytuacje, gdy rynki decydowały
inaczej niż rządy państw strefy euro, i to one wygrały. Takie było
doświadczenie kryzysu gospodarczego. Jedyną rzecz, jaką Unia w tym czasie
zrobiła, to pozbawiła Grecję i parę innych krajów suwerenności, w dodatku na
zasadach kompletnie nietraktatowych. Jeżeli to ma być model integracji, to
bardzo dziękuję. W nadziei na zdobycie politycznych wpływów można stracić
wszelkie wpływy i stać się protektoratem. Polityka zaciskania pasa kompletnie
nie działa, z biednych się więcej nie wydusi. Nie ma to nic wspólnego ani z
europejskimi wartościami, ani ze skutecznością. Bo jeżeli ktoś wierzy, że
Grecja po tych czterech latach spłaci długi, to żyje na innej planecie. W tym
czasie pozbawiono Grecję suwerenności i godności.
- Był pan wstrzemięźliwym optymistą po wyborach w
2015 roku. To nastawienie się utrzymało?
- W kontekście
Unii specjalnie dużo się nie zmieniło. Ale reforma sądownictwa w Polsce,
której sposób przeprowadzania jest
skandaliczny, dał wszystkim tym w Unii, którzy nie chcą słuchać, co mówimy,
okazję to tego, byśmy zostali czarną owcą. To przyniosło bardzo negatywne
skutki. Jednak w kategoriach gospodarczych Polska sobie bardzo dobrze radzi.
Mam pretensje do
obecnego rządu w dwóch kwestiach. Pierwsza to zamach na sądownictwo, które
wymagało zmian, ale nie tak przesadnie przeprowadzonych. Druga to stworzenie psychozy przed inwazją
islamskich terrorystów na Polskę. Jest ona absolutnie nieuzasadniona i ma
postać ksenofobii politycznej, która nas wprowadza do grona, w którym jest Le
Pen. Jest jeszcze kwestia mediów publicznych. Ale z drugiej strony trzeba
przyznać, że w kategoriach polityki społecznej nagle się okazało, że są
pieniądze na dentystę w szkołach, że można pomóc samotnym matkom i rodzinom
wielodzietnym. Nieprawdą okazały się zapewnienia poprzedniego rządu, że nas na
to nie stać. Stać nas na to i gospodarka nie upada. Wyniki sondaży mnie nie dziwią. Zastanawiam
się tylko, czy ten rząd ma jakąś politykę europejską.
- Jaką politykę europejską miała poprzednia ekipa?
- Dryfowali,
podpisywał się pod trendami. Poprzedni rząd miał bardzo dobre kontakty na
poziomie elit, był bardzo wsiąknięty w te elity, które rządzą Europą. To im
dawało możliwość załatwienia różnych spraw, przykładowo wyboru ich człowieka na
ważne stanowisko. Ale w kategoriach politycznych okazało się to zabójcze, co
pokazał wynik wyborów w 2015 roku.
- Jak powinna wyglądać europejska solidarność wobec
Włoch czy Grecji? Przymusowa relokacja się nie sprawdziła, a problem nadal
istnieje.
- Idea, na
której oparty został system Schengen, że państwa przyjmujące uchodźców, są za
nich odpowiedzialne, jest nie do utrzymania. Grecja, która jest praktycznie
państwem upadłym, ma brać odpowiedzialność za uchodźców. Co gorzej, choć tej
odpowiedzialności nie potrafi udźwignąć, jest zmuszana do praktyk quasi
nazistowskich, zamykania ludzi w obozach, które dawniej nazywano
koncentracyjnymi. To jest skandaliczne.
- Jakie jest inne rozwiązanie?
- Dla kwestii
imigracyjnych, nierówności społecznych czy ochrony środowiska nie ma jednych
sprawdzonych rozwiązań. I na pewno nie ma rozwiązań, które przyniosą
natychmiastowy skutek. Bo jeżeli przyniosą natychmiastowy skutek, jak obozy Erdogana, to cena na dłuższą metę
jest potworna. I polityczna, i etyczna. Jeżeli będziemy postępować jak bestie i
mówili, że to tylko okresy przejściowe, to zamienimy się w coś, co sami
krytykujemy. Problem imigracji jest świetnym tego przykładem. Gdy w 1991 roku
Albańczycy zaczęli przyjeżdżać do Włoch, w Brindisi były takie same sceny jak w
Budapeszcie w 2015 roku. I co od tego czasu zrobiliśmy? Udawaliśmy, że mamy
politykę migracyjną.
Wysyłaliśmy w morze patrole wojskowe, przepłacaliśmy północnoafrykańskich watażków,
a później zbombardowaliśmy kilka krajów.
- To już głównie Stany Zjednoczone...
- ... Libię zbombardowała
Francja i Wielka Brytania. W Iraku
byliśmy także my, Polacy. A później dziwimy się w Europie, że są uchodźcy. Nie
chodzi tylko o biedę w krajach afrykańskich, którą nie tylko tolerowaliśmy, ale
nawet przyczynialiśmy się do jej pogłębienia. Nie udawajmy, że nie ma to z nami nic
wspólnego. Trzeba mieć odwagę rozmawiać na ten temat ze społeczeństwem. W
Polsce przed wyborami w 2015 roku opinia publiczna nie była nastawiona
negatywnie do uchodźców czy muzułmanów. Została zmanipulowana w kampanii
wyborczej – świadomie przez jedną stronę, a druga strona nie zrobiła nic, by się tej demagogii przeciwstawić, schowała głowę w piasek.
- W ostatnich latach wydarzyły się jednak liczne ataki
terrorystyczne, co tę atmosferę nieufności wobec uchodźców podgrzało.
- Pamiętam, gdy
w Wielkiej Brytanii były ataki terrorystyczne IRA. Co drugi dzień ewakuowano
nas z metra, w powietrze były wysadzane całe stacje. Gdy popatrzymy na
statystykę, zobaczymy, że wtedy w wyniku ataków terrorystycznych zginęło więcej
osób niż dzisiaj. Czy to oznacza, że Irlandczyków nie należy nigdzie wpuszczać?
Nawet po Brexicie granica między Irlandią a Wielką Brytanią ma pozostać
otwarta. Zejdźmy na ziemię.
- To proces bardzo długofalowy.
- Długofalowy,
na różnych płaszczyznach, wymagający nie tylko działań gospodarczych czy
dyplomatycznych, a już na pewno nie tylko wojskowych. Należy odbudować politykę
pomocy biednym krajom i skończyć z polityką wyzysku, polegającą często na sprzedaży
im broni i krociowych zyskach. Koncentrujemy się na muzułmanach, a nie na tym,
że większość z uchodźców ucieka od biedy i wojen, które są prowadzone dzięki
uzbrojeniu, które im sprzedaliśmy. Dlaczego o tym nie mówimy? O tym, że
przepaść między nami, ludźmi zamożnymi, a nimi biednymi rośnie. Trzeba
prowadzić politykę z państwami, a nie watażkami wojennymi, trzeba popierać
rozsądne rządy. Musimy pamiętać, że mimo ograniczeń, które chcemy wprowadzić,
by lepiej kontrolować nasze granice zewnętrzne, imigracja jest tak starym
zjawiskiem jak świat. Wystarczy przeczytać Ewangelie i zobaczyć, co jest w nich
napisane na temat podejścia do uchodźców i imigrantów.
- Przed Polakami dobrowolnie otworzono granice w
2004 roku, m.in. w Wielkiej Brytanii. Czy to był błąd?
- Nie, to była
dobra decyzja. Ale błędem było to, że brytyjski rząd wziął pieniądze z podatków
tych imigrantów i nie zainwestował w lokalną infrastrukturę socjalną, nie
zwiększył liczby szkół, szpitali, środków transportu. Liczył na to, że rynek to
rozwiąże. Tymczasem przedsiębiorcy, którzy zarobili na tańszej sile roboczej,
schowali pieniądze do kieszeni i wyjechali na Karaiby. No, i doszło do
eksplozji politycznej.
- Unia mogła pomóc?
- Oczywiście, przecież
była szansa, by Wielka Brytania została w Unii, ba była nawet szansa, by za
czasów Tony’ego Blaira została jej liderem. Za to ochłodzenie stosunków ktoś w
UE też powinien wziąć odpowiedzialność, tylko nikt się do tego nie kwapi. Z
Rosją mieliśmy całkowicie poprawne kontakty, nawet w pierwszych latach Putina.
Z Ukrainą tym bardziej, Ukraińcy są jedynymi w Europie, którzy w ostatnich
latach byli gotowi umrzeć za Unię. Proeuropejscy byli też Turcy. I nagle oni
wszyscy odwracają się do nas plecami i rozpoczynają albo procesy rozwodowe albo
wymianę buńczucznych gróźb. Tymczasem Unia zawsze wini innych - perfidny Albion,
islamskich Turków, fanatycznych Ukraińców lub rosyjski imperializm.
- Brexitu można było uniknąć jeszcze za czasów Jamesa
Camerona?
- Po kryzysie
euro i po zamrożeniu rozszerzenia UE, Unia straciła swoje największe walory.
Bardzo trudno było przekonać wyborców, że jest sprawna i sprawiedliwa. W takiej
sytuacji ludzie typu Nigel Farage, którzy prowadzili szowinistyczną kampanię,
rośli w siłę. Prawie nie musieli nic robić, we wszystkim pomogła im Unia.
- Czy Brexit może wywołać efekt domina?
- Nie, ale
będzie obsesją Europy przez najbliższe lata. I Anglicy, i Unia na tym stracą.
Te negocjacje, nawet przy dobrej woli, której po obu stronach brakuje, bardzo
trudno tak poprowadzić, by zmniejszyć koszty.
- Możliwa jest droga powrotu do Unii?
- Nie ma woli po
żadnej stronie. Unia chciałaby przyjąć Brytyjczyków z powrotem, ale na swoich
warunkach.
- Niektórzy twierdzą, że przyczynili się także Polacy,
którzy zaczęli korzystać z brytyjskich przywilejów socjalnych.
- W kwestii
społecznej, o tym już mówiliśmy, winę ponosi brytyjski rząd, bo nie przygotował
infrastruktury dla większej liczby osób na rynku pracy. O Brexicie zadecydowała
jednak cała plejada różnych czynników. W rezultacie nad Tamizą utracono
społeczne poparcie dla europejskiego projektu. „Pomogło” m.in. to, że Komisja
Europejska bardziej słucha 30 tysięcy lobbystów mieszkających w Brukseli niż
obywateli. Jak to się stało, że Unia stała się karykaturą projektu
neoliberalnego? Ludzie, którzy lobbują w Brukseli są bardzo skuteczni i sowicie
opłacani. Mają dużo większy wpływ na unijne decyzje niż obywatele państw
członkowskich. A później się dziwimy, że ludzie głosują nie tak, jak byśmy chcieli.
Lobbyści przy urnach nie wystarczą.
- Parlament Europejski stara się to zmienić, zainicjował
wiele debat.
- Parlament
Europejski jest forum dyskusyjnym bez możliwości wpływu na decyzje, które są
podejmowane gdzie indziej. Europarlament nie ma władzy, może podejmować
rezolucje, które rządy mogą zignorować, on nie wybiera nawet Rady Europejskiej.
A gdy już podejmuje jakieś ważne tematy, to mówi o nich takim niestrawnym żargonem
europejskim, że nikt tego nie słucha. Nawet dziennikarze pracujący w Brukseli
są tak przesiąknięci tym językiem, że nikt ich nie czyta.
- Kto powinien zainicjować taką debatę ze
społeczeństwem, jeśli nie unijna instytucja?
- Ludzie
rozumieją, że jesteśmy skazani na integrację, bo jesteśmy już tak połączeni i
od siebie uzależnieni. Problem polega na tym, że ta integracja przebiega w
strukturach, które nie funkcjonują i których moim zdaniem nie da się już
zmienić. Przed fiaskiem konstytucji europejskiej, w tworzenie której byłem
zaangażowany, myślałem jeszcze, że to się da zreformować w sposób kontrolowany.
Po porażce eurokonstytucji, która była zasłużona, gdyż zarówno sam dokument,
jak i proces dochodzenia do niego był nieprawidłowy, doszedłem do wniosku, że unijnych
instytucji nie zreformuje się w sposób kontrolowany, że musi nastąpić jakiś
wstrząs.
- Wstrząs może doprowadzić do rozpadu Unii
Europejskiej.
- To raczej nam
nie grozi, ale jeśli Unia nie wymyśli się na nowo, będzie tylko atrapą. Widać
to już dzisiaj – politycy zbierają się regularnie na wszystkich szczytach
europejskich, robią sobie wspólne zdjęcie, wysyłają tweety do swoich wyborców,
ale poza tym nic się nie dzieje, nie rozwiązują żadnych problemów, naklejają
plastry na poważne rany, dają aspirynę na zapalenie płuc. Nie potrafię sobie
wyobrazić, by tacy ludzie jak Juncker,
Tusk czy Tajani, byli wiarygodnymi gwarantami zmiany.
- Nie mamy innego wyjścia. Chyba że czekamy na
wstrząs.
- Mamy inne
wyjście, można wiele zrobić oddolnie. Ludzie nie muszą czekać na pana Junckera,
by wyszedł i ogłosił kolejny fikcyjny projekt. Dobrym przykładem są miasta,
które rozwijają współpracę ponadgraniczną w sposób szalony, bez oglądania się
na Unię. Ale przecież nie chodzi o to, by unię państw zastąpić unią miast.
Chodzi o to, by zbudować system, w którym wielu aktorów współpracuje w ramach
pewnej sieci.
- Ralf Dahrendorf, z którym pan współpracował,
mówiąc o demokracji, przestrzegał przed populistami. Ograniczanie demokracji
poprzez populistów powoduje, że zmierzają one ku rządom autorytarnym. To ryzyko
w Europie zauważał on już w latach 90. Pan pisze o tym w swojej najnowszej książce
„Kontrrewolucja. Liberalna Europa w odwrocie”.
- Ralf
Dahrendorf pisał w formie listów o liberalnej rewolucji w Europie, która
zmieniła świat i Polskę na lepsze. Ja natomiast - także w formie epistolarnej -
o kontrrewolucji. Próbuję wytłumaczyć, z czego wynika upadek liberalizmu. Populizm
stał się w kręgach liberalnych ulubionym tematem; nikt nie demaskuje iluzji i
niebezpieczeństw populizmu lepiej niż liberalni publicyści. Liberałowie
pozostają jednak lepsi we wskazywaniu cudzych wad niż w autorefleksji. Więcej
czasu poświęcają wyjaśnianiu wzrostu popularności populizmu niż wyjaśnianiu
upadku liberalizmu. Nie chcą spojrzeć w lustro i uznać własnych niedociągnięć,
które doprowadziły do ekspansji populizmu w Europie. Moja książka ma za zadanie
skompensować ten brak: to samokrytyka przeprowadzona przez liberała z krwi i
kości.
- Jaka jest rola państw w czasach kontrrewolucji
liberalnej?
- Państwa są
nadal ważnymi aktorami, ale jeszcze 50 lat temu państwo prowadziło obronę
terytorialną, działalność gospodarczą, zapewniało opiekę społeczną i
bezpieczeństwo granic. Dzisiaj państwa nie są w stanie same wypełnić żadnej z
tych funkcji. Państwo jako instytucja się broni, Brexit jest dobrym tego
przykładem, ale problemy współczesnego świata wymagają współpracy
transgranicznej. Nasza mapa mentalna świata czy Europy jest nieadekwatna do
tego, co się wokół nas dzieje. Nastąpiło
bardzo duże przyspieszenie, jesteśmy zdezorientowani i nawet najlepsi
profesorowie nie wszystko rozumieją. Wiemy, że nierówności społeczne rosną, że
są coraz poważniejszym problemem, ale nie wiemy, co z tym zrobić. Eksperymentujemy
a to z płacą minimalna, a to podatkami...
- ...z 500 plus.
- My się
ekscytujemy polityką PiS, ale były włoski premier Matteo Renzi dał pieniądze wszystkim,
którzy skończyli 18 lat. To jest typowa polityka neoliberalna, wyrzucanie
pieniędzy z helikoptera.
- Polityka PiS jest neoliberalna?!
- Polityka
neoliberalna w tym znaczeniu, że zakłada, iż poprzez stymulację finansową można
napędzić gospodarkę.
- Popyt wewnętrzny został zwiększony.
- Na tym to
polega, rzuca się pieniądze na rynek - PiS dał to rodzinom, Renzi dał 18-latkom
- i patrzy, jakie zmiany gospodarcze to przyniesie. PiS stara się uruchamiać
mechanizmy finansowe z wrażliwością społeczną. To samo robił Renzi, który był szefem
rządu lewicowego, a teraz De Maio z Ruchu Pięciu Gwiazd. Wspólny mianownik jest taki, że liczy się na to, że
poprzez pobudzanie rynków finansowych rozwiąże się społeczne problemy
strukturalne. Uważam, że nie wystarczy pobudzanie gospodarki, trzeba również
wprowadzić zasady sprawiedliwości społecznej, a przedtem skontrolować przepływy
kapitałowe.
- Model państwa opiekuńczego jest dziś niemożliwy do
utrzymania.
- Bo selektywnie
sprywatyzowaliśmy większość świadczeń społecznych. W Anglii sprywatyzowano
koleje, ale nie tory. Efekt jest taki, że pociągi jeżdżą wolniej niż kiedyś, a
kosztują krocie. Nie tędy droga.
- W tym skomplikowanym świecie mamy wiedzę coraz
bardziej fragmentaryczną.
- To jest okres
przejściowy.
- Do czego?
- Tego nie
wiemy. Nie wiemy, do jakiego celu zmierzamy, ani jaka będzie cena dojścia do tego
celu. Jest za wcześnie. Dlatego wątpię, by młody ambitny Macron wprowadził
pozytywne zmiany. Mądrzejsi ludzie nie wiedzą, jak zmienić rynki i demokrację.
Eksperymentujemy, zajmie nam wiele lat, zanim wymyślimy Europę i demokrację na
nowo. Prawdopodobnie będzie się to odbywało metodą prób i błędów.
- To by znaczyło, że ewolucyjnie.
- Ale te próby i
błędy będą się odbywały w środowisku, które czasami może przypominać gładkie
morze a czasem sztorm.
- Bardziej Europa Ojczyzn czy europejska federacja?
- Z jednej
strony błędem liberałów było to, że nie dostrzegali więzi społecznych, że
wszystko widzieli w kategoriach jednostki, abstrakcyjnie, bez rodziny, narodu
czy grup etnicznych lub genderowych. Walczyli o prawa wszystkich, ale nie
rozumieli, że świat się składa z ludzi, którzy mają swoje poglądy. Z drugiej
strony byłoby błędem myśleć, że jedyna najważniejsza społeczność to ta
państwowa.
- A postulaty Macrona dotyczące federalizacji
Europy?
- Nie jestem
jego pomysłami specjalnie zachwycony. Francuzi mają w swojej politycznej
tradycji idee hierarchii, organizacji instytucjonalizowanej. Anglicy są dużo
bardziej pragmatyczni, ale ich już w Unii praktycznie nie ma.
- Mamy w Europie jakiś wizjonerów?
- Jedną z ciekawszych wizji dla Europy ma
Argentyńczyk, mieszkający w Rzymie. Czytała pani jego wystąpienie w Parlamencie
Europejskim? Bardzo ciekawy tekst.
- A poza papieżem Franciszkiem? Mamy jakiś europejskich mężów stanu? Emanuel Macron, Angela
Merkel?
- Macron jest
produktem inteligentnego PR. Jest dobrze wykształcony i otwarty na rozmowę. Nie
wierzę, by jedna osoba mogła coś zmienić.
- Robert Schuman i Konrad Adenauer położyli kamień
węgielny pod wspólnotę.
- Ale to wiemy z
perspektywy historycznej. W swoich czasach byli politykami bardzo
kontrowersyjnymi. To samo, jeżeli chodzi o Helmuta Kohla. Gdy doszedł do
władzy, nikt się nie spodziewał, że będzie ojcem zjednoczonej Europy. Mimo
późniejszych skandali trudno zaprzeczyć, że miał duży wkład historyczny.
Trzeba mieć
pomysł na demokrację, na sprawiedliwość społeczną, na wzrost gospodarczy. Są to
bardzo skomplikowane procesy, w których politycy odgrywają pewną rolę, ale
niekoniecznie wiodącą. Nam się wydaje, że Unia wychodzi z kryzysu
gospodarczego, ale to będziemy wiedzieć dopiero, gdy będzie powtórny wstrząs i
się okaże, czyśmy się czegoś nauczyli. Optymizm Brukseli jest nieuzasadniony,
jest usprawiedliwieniem dla obecnej elity władzy, by nadal nic nie robić, a
przede wszystkim by nie przekazać pałeczki nowemu pokoleniu, młodym ludziom z
nowymi pomysłami.
Rozmawiała Maria
Graczyk
Skrócona wersja tego wywiadu ukazała się w listopadzie 2018 roku na EurActiv.pl.
Więcej: Europolityka.pl
Fot. Uio.no
Więcej: Europolityka.pl
Fot. Uio.no
Komentarze
Prześlij komentarz