G. Verheugen: "Nasi zagraniczni partnerzy są często zdezorientowani, z kim mają rozmawiać – z Brukselą czy z poszczególnymi stolicami". |
Maria Graczyk: – Apeluje pan o większą
demokratyzację Europy. Tak daleką, by zrobić krok ku demokracji bezpośredniej i
zdecydować się na referenda? Czy jest to zbyt ryzykowne?
Günter Verheugen: – Nie jestem przeciwnikiem
referendum, które byłoby narzędziem do zwiększenia udziału obywateli UE w
podejmowaniu decyzji. Jednak nie jest to najważniejsza kwestia, powstaje też
kilka trudnych pytań. W przypadku ogólnoeuropejskiego referendum, co
stałoby się w tych państwach członkowskich, w których większość obywateli
zagłosowała przeciw? Czy większość na poziomie UE może być ważniejsza od
większości na poziomie państw członkowskich? Mój punkt wyjścia jest inny.
Uważam, że „więcej Europy” w sensie przekazania części kompetencji krajowych na
poziom unijny może być rozpatrywane tylko, jeżeli stworzymy pełnoprawną
demokrację parlamentarną.
[Niemiecki] Trybunał Konstytucyjny ma rację,
twierdząc, że dalsze przekazywanie kluczowych kompetencji do UE musi być
połączone z jej demokratyzacją. Organ wykonawczy UE musi powstać w drodze
wyborów parlamentarnych i musi być wspierany przez większość parlamentarną.
Powinniśmy mieć też pewien rodzaj senatu, w którym państwa członkowskie miałyby
taką samą liczbę przedstawicieli, niezależnie od wielkości ich populacji.
Nie możemy dopuścić do tego, by ważne decyzje,
wymagające pełnej demokratycznej legitymacji, powędrowały do Brukseli i tam
zniknęły w aparacie, na biurkach wysokich urzędników, którzy nie podlegają
kontroli demokratycznie wybranych instytucji.
– Czy przełomowe mogą być wybory kolejnego
przewodniczącego Komisji Europejskiej, następcy Jose Manuela Barroso?
– Nie chodzi tu tylko o to, kto stoi na czele
Komisji Europejskiej, chodzi także o nowy system. Gdyby
przedstawiciele europejskich partii i frakcji wskazywali kandydatów na
przewodniczącego KE, a następnie europarlament wybierałby spośród nich szefa
Komisji, to wtedy taki polityk miałby poparcie większości i miałby o wiele
większą legitymację demokratyczną. Musiałoby to mieć także dalsze konsekwencje
instytucjonalne.
Oczywiście przyspieszyłoby to proces
demokratyzacji. Wątpię jednak, czy do tego dojdzie. Wiele osób ma co do tego
mieszane uczucia. Ostatecznie to Rada Europejska musi przedstawić wniosek. Co
stałoby się w sytuacji, w której kandydat parlamentu nie cieszyłby się
poparciem we własnym państwie? Wyniknąłby z tego kryzys instytucjonalny, a na
to w obecnej sytuacji naprawdę nie możemy sobie pozwolić.
– Benjamin Barber, zapytany przez EurActiv.pl,
co widzi, patrząc na Europę – Unię Europejską czy Francję, Niemcy, Polskę itd.,
powiedział, że widzi przede wszystkim jej poszczególne kraje. UE nie widzi.
– Uwaga przesadzona, ale słuszna. Zmierzamy do
większej międzyrządowości. Ale to wynika z charakteru problemów, z którymi
musimy się mierzyć – zarządzanie kryzysem finansowym wymaga większego
zaangażowania rządów i parlamentów na poziomie państw. Jeżeli chodzi o politykę
zagraniczną i politykę bezpieczeństwa, zdecydowanie popieram pana Barbera.
Analizowaliśmy to podczas konferencji w
Warszawie* – Unia traci swoje międzynarodowe znaczenie, ale tej luki nie
potrafią wypełnić poszczególne państwa narodowe. Nasi zagraniczni partnerzy są
często zdezorientowani, z kim mają rozmawiać – z Brukselą czy z poszczególnymi
stolicami.
Trzeba podkreślić, że UE może tylko tyle
uczynić, ile państwa członkowskie jej pozwolą. Zależy to często także od
ambicji osób, które odpowiadają za politykę na szczeblu narodowym i
sposobu, w jaki traktują oni instytucje europejskie. Złoszczę się, gdy myślę o
ministrach spraw zagranicznych i ich reakcji na unijną przedstawiciel ds.
zagranicznych, Catherine Ashton. Po jej wyborze w 2009 roku, gdy nie spędziła w
swoim biurze nawet jednego dnia, już słyszałem stałych przedstawicieli
niektórych dużych państw unijnych, jak mówili „Ona nie da rady!”, „Ona się na
tym wyłoży!”. Urzędnicy w stolicach państw nie dali jej nawet szansy. Za
sytuację, jaką mamy, odpowiedzialność ponoszą stolice państw członkowskich.
– Może więc nadzieję należy jednak, jak chce
prof. Barber, pokładać w Europejczykach, którzy będą odpowiednio wybierać?
– Następne wybory do Parlamentu Europejskiego
będą dotyczyły przede wszystkim dwóch, powiązanych ze sobą, kwestii. Pierwsza
sprowadza się do tego, czy frekwencja będzie wystarczająco wysoka, by
stwierdzić, że europarlament otrzymał wystarczającą legitymację demokratyczną.
W pewnym momencie dojdziemy bowiem do punktu, w którym zaczniemy mieć
wątpliwości.
Druga natomiast dotyczy sytuacji, w której
elementy radykalne – eurosceptyczne lub wręcz wrogie Unii – lepiej zmobilizują
swoje siły, by mieć swoich przedstawicieli w PE niż ci, którym zależy na
europejskiej integracji.
Nie mamy więc ani dnia do stracenia! Musimy się
zastanowić się nad sposobem, w jaki można odbudować zaufanie. I dziwię się obojętności,
z jaką poszczególne stolice odnoszą się przykładowo do propozycji
przedstawionych przez Davida Camerona, który próbuje znaleźć praktyczne
rozwiązania dla europejskich problemów. Jego propozycje nie rozwiązują
wszystkich problemów, ale przynajmniej kilka tych, które ludzi najbardziej
denerwują. Dlaczego nikt się nimi nie zajmuje?!
– Dlaczego?
– Hm, proszę mnie nie pytać. Proszę o to zapytać
panią Merkel i pana Hollanda.
– Berlin zajmuje twarde stanowisko w sprawie
Ukrainy. Tymczasem nawet opozycyjni ukraińscy politycy przebywający w więzieniu
nawołują do tego, by Unia podpisała z Ukrainą umowę stowarzyszeniową…
– …jestem tego samego zdania.
– Czy jeżeli do jesieni na wolność zostanie
wypuszczona Julia Tymoszenko, to Unia będzie miała podstawy do podpisania tej
umowy?
– To jest zasadne założenie. Dla niektórych
rządów UE uwolnienie byłej premier Tymoszenko jest warunkiem sine qua non.
Mam wątpliwości do co sensu takiego stanowiska, biorąc pod uwagę zarówno
długofalowe interesy UE, jak i Ukrainy. Problemem jest tutaj „selektywna
sprawiedliwość”. Co to oznacza? Mamy powiedzieć Ukrainie, że albo ma zwolnić
panią Tymoszenko, albo zamknąć w więzieniach więcej ludzi, najlepiej członków
rządzącej elity?
Stawką jest umowa stowarzyszeniowa. Nie
rozmawiamy o pełnym członkostwie. Dlatego obawiam się, że w tej sytuacji
stosujemy podwójne standardy. Na dłuższą metę, w naszym interesie jest
integrowanie Ukrainy z naszymi strukturami krok po kroku. Jeżeli umowa
stowarzyszeniowa (i strefa wolnego handlu) wejdzie w życie, to będzie oznaczać,
że Ukraina dokonała nieodwracalnego wyboru, i że nie będzie już tkwić w
zawieszeniu między Unią Europejską a Unią Eurazjatycką Putina.
– Czy Polska może zrobić coś więcej w tej
sprawie?
– Polska czyni już bardzo dużo. To, że trwają
rozmowy stowarzyszeniowe z Ukrainą, zawdzięczamy silnemu zaangażowaniu Polski.
W sprawach ukraińskich rząd w Warszawie robi, co może.
– Na ile znaczący jest głos Polski w UE?
Narzekamy często, że jesteśmy zbyt pasywny.
– Z moich obserwacji w ostatnich latach wynika,
że Polsce udało się wyrosnąć na jednego z głównych
unijnych graczy. Polska osiągnęła duże znaczenie w Unii, głównie dzięki
stabilności politycznej i dobrym wynikom gospodarki.
Polska nie powinna mieć za złe, gdy jest
krytykowana przez niemieckie organizacje ekologiczne, bo nie zgadza się
wprowadzać niektórych niejasnych zaleceń KE dot. polityki energetycznej do roku
2050. Od tych decyzji zależy, czy Polsce w najbliższych kilkudziesięciu latach
będzie się dobrze powodziło. Powinno to być rozumiane zarówno w Berlinie, jak i
Brukseli. Polacy nie powinni się przejmować, jeśli będą czasami za to
krytykowani.
– Dla Polski dylematem jest problem wspólnej
waluty – euro…
– …to nie jest żaden dylemat.
– Odczekać?
– Wiadomo, że czas końcowych przygotowań do
wejścia do strefy euro jeszcze nie nadszedł. Ten czas nadejdzie, ale Europa
musi najpierw wyjść z kryzysu. Przeprowadzone muszą też zostać zmiany w
zarządzaniu unią walutową, a ich konsekwencje muszą być widoczne. Polacy muszą
wiedzieć, do jakiej unii walutowej przystępują. Nastąpią przecież daleko idące
zmiany i trzeba to wcześniej wiedzieć.
Gdy w 2004 roku pytano mnie, kiedy spodziewam się
Polski w strefie euro, odpowiedziałem, że nie przed rokiem 2010. Dzisiaj
powiedziałbym, że w każdym razie przed rokiem 2020. Nie chodzi tu o
aspekt prawny – Polska musi przecież dołączyć do strefy euro – ale o to, co
leży w najlepszym interesie Polski.
Rozmawiała Maria
Graczyk
Fot. KE
* Rozmowa odbyła się przy okazji debaty
na temat przyszłości Europejskiej Strategii Globalnej zorganizowanej przez
Thinktank oraz Euractiv.pl
SPACEROWNIK KULTURALNY:
Grodno - od Pogoni do, no właśnie, dokąd...?
Gdańsk, skąd wieje wiatr historii
Poznań - miasto, z którego wyrzucają za rozrzutność?
Kowno - podążając śladami wielkiego Witolda i kochliwego Adama
Wilno jako "duchowa stolica Polaków"
Troki - wśród malowniczych jezior i tajemniczych Karaimów
Komentarze
Prześlij komentarz